Zbrodnia to niesłychana,
Pani zabija pana;
Zabiwszy grzebie w gaju,
Na łączce przy ruczaju WYGLĄD I INFORMACJE OGÓLNE
"Są małe stacje wielkich kolei, nieznane jak obce imiona..." Właśnie to stwierdzenie nasunęło mi się na myśl, gdy zobaczyłem białe dziewczę snujące się bez celu po brukowanym chodniku. Była swoistą małą stacją pośród szarej monotonii dnia codziennego. Wśród kamienistych dróg, betonowych budynków, mętnych rzek wypełnionych śmieciami, rutynowego wszechobecnego gwaru. Mógłbym porównać ją do czystej lilii w stawie pełnym ropy naftowej, do pentagramu otoczonego idealną otoczką ochraniającą przed wpływem świata zewnętrznego. Ludzie jej pokroju mogli trwać w niezmąconej harmonii ducha z ciałem będąc otoczonymi przez marionetki o tych samych twarzach. Dzierżąc w dłoni kremowy, delikatny parasol przeciskała się przez wyimaginowany tłum ludzkich myśli, pragnień, zawiści. Krawędź błękitnej sukienki przesiąkła od deszczu i błota, pomimo, że nie wlokła się ona zań po ziemi. Ot, ciemny, brudny deszcz gładko po niej spłynął. Krocząc za nią po nudnej, kamienistej ścieżce, nie różniącej się niczym od innych równie nudnych, kamienistych ścieżek. Powinienem do Niej podejść? Każdy człowiek zaintrygowany drugą osobą by tak zrobił! Należę do tych "wszystkich ludzi". Podszedłem do niej szybkim krokiem i położyłem dłoń na drobnym ramieniu dziewczęcia. Niestety, moja odwaga sprowadziła mnie na manowce, a powiedzenie "Skoro ciasteczko puste u dna, cóż z tego, że kryzy ma?" okazało się być nad wyraz trafnym.
Po moim śmiałym czynie, nie do końca rozsądnym, odwróciła się ku mnie na niskim obcasie nieprzystosowanych do pogody pantofelków. Ujrzałem wnet zaspane, mleczno-błękitne, duże oczy patrzące na mnie z niekrytym wyrzutem. Pod nimi widniały ogromne, sine wory, wyglądające jak na te, które są przyczyną ogromnego niewyspania. Cieniutka, jasna brew uniosła się w pytającym, druga zaś ugięła się w krytycznym geście.
- Nie, nie chcę rozmawiać o Jezusie - rzekła. - Nie sądzi Pan, że bardzo niekulturalnym jest zaczepianie obcych ludzi na ulicy?
- Nie, ja wca... - Usilnie próbowałem się wytłumaczyć.
- Ulotek także nie segreguję - odparła, czemu towarzyszyło machnięcie ręką. W tym momencie poczułem zatrważającą, silną woń papierosów oraz palonej marihuany. Niemal zwalił mnie z nóg ostry zapach. Ponownie zlustrowałem ją wzrokiem. Z kieszeni muślinowej, bufiastej sukienki zerkały na mnie główki roślin i ziół wszelkiego rodzaju. Niektóre wypadały z nich przy bardziej dynamicznych ruchach, inne zostały skrzętnie ukryte w roboczej teczce, którą dziewczyna kurczowo trzymała w drobnej dłoni. Nogi zdrowej masy, ozdobione siecią żyłek przebijających się przez pergaminową skórę twardo stały na ziemi. Pierwszą myślą, która towarzyszyła mi od początku, było pytanie, czy tajemniczej osobie nie jest zimno. Ta spontaniczna myśl naszła mnie ponownie, gdy po raz kolejny skierowałem wzrok na jej pantofelki.
Po chwili uniosłem wzrok nie chcąc być niekulturalnym. Twarz kobiety przypominała gładką, okrągłą bułeczkę. Pucołowate, nieco sine policzki nadawały jej czegoś niezdefiniowanego, nadawały całości dziwnej bladości. Na niewielkiej twarzy widniały również drobne usta malinowego koloru, wygięte w nieprzyjemnym grymasie. Duże, przeraźliwie jasne oczy otaczał wachlarz jasnych rzęs, zaś na drobnym nosie widniały jasne, prawie niezauważalne piegi; Jednak najbardziej zadziwiającym elementem jej osoby były długie włosy opadające kaskadami na wąskie ramiona. Ich barwa przywodziła na myśl śnieg z tajemniczymi, bajkowymi refleksami. Biały kolor przeplatany był kosmykami koloru lilii, lawendy i wszelkimi odmianami barwy morskiej toni i błękitów nieba. Swym połyskiem przypominały taflę wody, a przy powiewach wiatru, wprawiane w ruch były jak powierzchnia stawu marszczona pod wpływem dotyku. Włosy dziewczyny zaplecione były w dwa, długie warkocze targane przez siłę natury. Kobieta odgarniała kosmyki przysłaniające jej twarz drobną dłonią, uwieńczoną zadbanymi paznokciami;
Gdy promienie słońca przebiły się przez grubą warstwę ciemnych chmur i oświetliły moją rozmówczynię, dopiero wówczas dostrzegłem, jak bardzo sina jest jej skóra. Wyglądała jak kobieta
pochodząca z Skandynawii. Przypominała odmrożenie, aczkolwiek tajemnicza osoba nie wydawała się być zaziębiona. Po dłuższym namyśle stwierdziłem, że jest to uwarunkowane genetycznie, ot, zwykła, oryginalna cecha aparycji. Jej niewysoka postawa wiązała się z równie niewielką wagą; Uśmiechnęła się do mnie z wyższością widząc, jak przypatruję się jej małemu ogrodowi wysypującemu się z kieszeni.
- Nazywam się
Iaebe Orlun, mam
25 lat. Jestem
nauczycielką zielarstwa. Rozmiar buta i preferencje seksualne też podać?
Grób liliją zasiewa,
Zasiewając tak śpiewa: UMIEJĘTNOŚCI I CHOROBY
Jak każda istota ludzkiego pokroju, Iaebe miała swoje słabości jak i cechy, które czyniły ją wyjątkową i umiejętną w niektórych dziedzinach. Wprost nie mogłem wyjść z podziwu, gdy dotarła do mnie informacja, jak
wieloma językami umie posługiwać się nieco dziwne dziewczę. Sama twierdziła, że posiada wrodzoną zdolność do przyswajania obcych języków. Albowiem biegle posługiwała się łaciną, norweskim, japońskim, niemieckim oraz koreańskim. Zawdzięczała to długiej, mozolnej nauce każdego z nich. Pomimo talentu, poświęciła mnóstwo czasu i zaangażowania na przyswojenie wszystkich; Kolejną, równie trywialną, a dla mnie abstrakcyjną umiejętnością jasnookiej była jej
znakomitość w naukach związanych z biologią, w tym w anatomii i botanice. Była w tym nieopisanie dobra, co - jak zgaduję - również było skutkiem długiego kształcenia; Ostatnią zdolnością, którą dostrzegłem była wprawa w
krawiectwie. Spod jej rąk mogły wychodzić cuda, jeśli tylko miała chęć się przykładać do swoich dzieł (a chęci nie miała na nic). Szycie sukni było jej dodatkowym zarobkiem, a samodzielne szycie własnych ubrań sposobem na oszczędzanie; Zapewne aby była osobą niemalże idealną, potrzebne jej jeszcze są umiejętności we władaniu bronią białą. Nic z tych rzeczy. Gotowa była wbić sobie sztylet w stopę przez przypadek. Miała absolutnie lewe ręce do władania mieczem, czy chociażby inną, krótką bronią. Kaleczyła się, nieporadnie ją trzymała, bardziej prawdopodobnym było, że zrani samą siebie, niźli kogoś.
Choroby Iaebe sprawiały, że była znacznie słabsza, niż mogłaby być. Niektóre wprawiały mnie w rubaszny nastrój - bardzo wesoło było patrzeć na zieloną niczym zombie dziewczynę, którą mdliło przez
chorobę lokomocyjną. Także ciekawym doświadczeniem było obserwowanie kichającej Iaebe, która ledwie dotknęła małego króliczka, już wystrzelała donośną salwą "APSIK!". Było to skutkiem jej
alergii na wszelkie zwierzątka posiadające sierść.
"Rośnij kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko;
Jak pan leży głęboko,
Tak ty rośnij wysoko." CHARAKTER
Ile cech może łączyć w sobie jedna osoba? Jak wielkie spory mogą powstawać między poszczególnymi z nich? Czy tworzą wielką burzę w duszy człowieka, czy ingerują w jego moralność, sumienie, obowiązkowość? Jeśli do jednego garnka wrzucimy wszystko, co mamy pod ręką, powstanie niesmaczna, śmierdząca maź. Sęk w tym, że jej smak może być zaskakująco dobry, absolutnie nieadekwatny do wyglądu i woni. Nie, to nie jest aluzja do ludzi. Nie, nie myślę o tym, że śmierdzący, nieładny człowiek może być wspaniały - oczywiście, może, ale prawdziwym smakiem człowieka są uczucia, zawiść, miłość, które płyną razem z krwią w jego żyłach. Od tego, jak ilości poszczególnych składników zostaną wyważone, zależy smak istoty. Jesteś pięknym, ale zgniłym jabłkiem, czy słodkim batonem?; Życie byłoby znacznie prostsze, gdyby szczęście zależało od urzeczywistnienia pragnień. Niestety, nie jest tak. Pragnienia zmieniają się z dnia na dzień, z godziny na godzinę - nie wszystko, co chcemy dzisiaj, chcemy też jutro. Nigdzie nie ma szczęścia, jeśli nie ma go w Tobie. Jest ono swoistym akumulatorem z ciele zasilanym przez nikogo innego, jak ludzi. Zwykłych przechodniów bez twarzy, dobre słowa, cudze towarzystwo. Czemu tak trudno jest to znaleźć w dzisiejszym świecie?
Będąc swoistym filozofem z natury, Iaebe miała naturalnie piękne myśli. Poruszały ważne, niedostrzegane przez innych kwestie, tworzyła swój własny prąd filozoficzny. Żyła w bardzo prosty, monotonny sposób. Nie była działaczką charytatywną, nie przeprowadzała babci przez ulicę, nie zwracała uwagi na krzywdę, która była wszechobecna. Skupiała się na tym, co niewidoczne. Na uczuciach i gestach wiszących w powietrzu, na tych, które czekały, aby ktoś je przygarnął i pozwolił uleczyć nimi własne serce. One stały zawsze obok, ale były nieśmiałe. Nie wpraszały się, szeptem pytały "Mogę Ci pomóc?", ludzie są jednak zbyt głusi, aby je dostrzec. Bez wątpienia Orlun miała wspaniały świat wewnętrzny, który ukazywała jedynie nielicznym. Ujawniała go nad wyraz rzadko, gdyż traktowała go jako swój własny, intymny skarbiec. Jak swój prywatny kwiat, któremu niepowołane ręce nie powinny oberwać płatków. Winien był sam przekwitnąć, bez cudzej ingerencji. Powinien odrastać czekając, aż nowe spostrzeżenie go zapyli;
Dziewczyna była niewątpliwym introwertykiem w świecie ekstrawertyków. Była wyjątkowo nieufna w stosunku do nowo poznanych ludzi, natomiast w stosunku do tych najbliższych, okazywała się być łatwowierna i naiwna jak dziecko przy szybie cukierni. Męczyły ją stosunki międzyludzkie, więc unikała jakiejkolwiek interakcji zbywając wszystkich jednym machnięciem ręki. Wszystko ją nużyło, a senność nie dotykała jej jedynie wówczas, gdy spała; Uśmiech z jej twarzy znikał równie szybko, jak się pojawiał, miłe słowo przeobrażało się w kpinę równie szybko, jak zostało wypowiedziane. Miała w sobie drobne pokłady szyderstwa oraz ironii, oraz równie niewielkie zbiory serdeczności i wrażliwości. Całą niezagospodarowaną pustkę wypełniała obojętność.
Pochmurnego dnia, nie wyróżniającego się niczym od innych, równie szarych dni, ujrzałem ją siedzącą ze skrzyżowanymi nogami na ławce. Była ubrana zupełnie nieadekwatnie do pogody - jak zwykle. Każdy normalny człowiek zamarzłby na jej miejscu - szczękałby zębami, cały byłby pokryty gęsią skórką, ale Iaebe wydawała się być niewzruszona warunkami pogodowymi. Wyglądała, jakby uważała się wyższa, ważniejsza od natury, kpiła z niej i szydziła, nie pozwalała sobą kierować. W bladej, drobnej dłoni trzymała papierosa, którym co chwilę się zaciągała. Jej pusty wzrok mleczno-błękitnych oczu wlepiony był w chodnik. Byłem wprost przekonany, że rozmyśla o kolejnej ważnej kwestii, która nie zaprząta niczyjego umysłu, prócz jej. Spojrzałem oburzony na fajkę, z której popiół opadał na chodnik. Zdawała się mnie nie zauważyć, była nieobecna pomimo, iż namacalna była jej obecność w tym miejscu. Zatapiała się w morzu własnych myśli. Wytrąciłem papierosa z jej ręki.
- Czemu to robisz? - Spojrzałem zdegustowany na niedopałek.
- A ty? Ty dlaczego oddychasz? - Zerknęła na mnie spode łba, podniosła się tak ociężale, jakby jej waga wynosiła pięć ton i ruszyła w swoim kierunku.
Wspomnienia o niej wyblakły w mojej pamięci tak, jak ona blakła na tle zachmurzonego miasta. Zapisała się w moim umyśle jako chodząca enigma.